2020-04-29 15:21:00

Ireneusz Kwieciński: Jeździłem w jednej parze z Tomaszem Gollobem

Ireneusz Kwieciński uważa, że możliwość poznania Tomasza Golloba i wspólne starty to jego największy sukces w życiu. (fot. prywatne archiwum)
Ireneusz Kwieciński uważa, że możliwość poznania Tomasza Golloba i wspólne starty to jego największy sukces w życiu. (fot. prywatne archiwum)
 - Dla mnie, chłopaka z Krosna, największym sukcesem w życiu, takim który został w sercu, nie był finał Brązowego Kasku z 1992, gdzie byłem trzeci, ale możliwość poznania i wspólnych startów z Tomaszem Gollobem w Bydgoszczy powiedział Ireneusz Kwieciński w rozmowie z Przemysławem Sierakowskim z portalu "Po Bandzie". Niezwykle ciekawy wywiad o starych czasach w żużlu.
 
- W Krośnie przez lata nie było ligowego żużla, skąd więc u Ciebie fascynacja speedwayem?
 
- Jako nastolatek mieszkałem blisko stadionu. Tuż nad halą sportową w Krośnie. Praktycznie widziałem go z okien. To był rok 1986. Do Krosna dojechały wtedy cztery Jawy ze Świętochłowic. Tor był w budowie. Praktycznie była tam tylko bieżnia lekkoatletyczna. Jak te motocykle trafiły na stadion, pobiegłem zobaczyć co się dzieje. Panowie, którzy pracowali przy budowie toru, od czasu do czasu, po pracy, odpalali te motocykle. Zbiegało się mnóstwo ludzi. To było coś.
 
Ja tam stałem się niemal od początku pomocnikiem. Jak budowano bandy, nosiłem deski, podawałem gwoździe. Cały czas się przy tym kręciłem. Tylko nie dane mi było spróbować jazdy. Nie dostałem zgody od lekarza sportowego. Byłem za młody i za mały. Miałem raptem 12 lat. Zajęcia prowadził trener Kapała. Ja oczywiście z czasów kariery nie pamiętałem trenera, ale był przyjacielem rodziny Rasiów i stąd miałem możliwość poznać pana Floriana. Tam też sporo się o nim i dyscyplinie osłuchałem.
 
- Chronologicznie zatem, 1986 decyzja o reaktywacji, 1987 szkółka i 1988 zespół ligowy z żywą legendą, Edwardem Jancarzem jako trenerem, a Ty ciągle blisko żużla i blisko klubu.
 
- Tak. Miałem okazję poznać Edwarda Jancarza. Cokolwiek drgnęło, cokolwiek zawarczało na stadionie ja już tam byłem. Nie inaczej było w 1988. Pojawili się zawodnicy, odbierali motocykle. Wtedy warsztaty były gdzie indziej. Obok stadionu. Trafiłem na Joachima Piechaczka i zapytałem, czy mógłbym mu pomóc zaprowadzić motocykl. No i tak zostało. Byłem jego pomocnikiem, myłem sprzęt i duma mnie rozpierała. Cały sezon 1988 można powiedzieć przepracowałem. Uczyłem się wszystkiego, głównie pracy przy motocyklu, od podstaw. We wrześniu tego roku dopiąłem wreszcie swego. Udało mi się przejechać, a potem zaliczyłem jeszcze kilka treningów i kilka… upadków.
 
Usprawiedliwiam się, bo to był pierwszy motocykl, na którym jeździłem w życiu. Wtedy już wiedziałem, że nie odpuszczę i postaram się zostać zawodnikiem, bo imponowało mi to wszystko. Cała otoczka. Zły byłem tylko raz. Podczas pochodu pierwszomajowego. Chciałem koniecznie nieść flagę klubową. To był jeszcze 1987 rok. Już były kombinezony, a jeszcze nie było zawodników. W pochodzie uczestniczyli więc przedstawiciele starej gwardii. Emil Jakubowski, bracia Owocowie, Węklarowie. Oni jechali na motocyklach. Starszy kolega, który mniej udzielał się w klubie, dostał flagę klubową, a ja tę „paskudną” czerwoną.
 
- Jak wspominasz przygodę z żużlem jako zawodnik, warto było?
 
- To były inne czasy i inna świadomość. Jedyna w zasadzie regulacja, to były zębatki. Zapłon, na jakiś „piszczyk”, czy „brzęczek” ustawiał mechanik w warsztacie kilka dni przed meczem. Paradoksalnie słabo wspominam Wielkanoc. Wtedy na mecze jeździło się autobusem. Niezbyt szybkim i razem z motocyklami. Ktoś wpadł na pomysł, żeby Krosno jechało w lany poniedziałek do Leszna. Wyjechać więc trzeba było już w niedzielę. Trudności z noclegiem, bo hotele pozamykane. Nie tak jak dziś. Ale ten autobus miał też pozytywne strony. Była zupełnie inna atmosfera. Szczególnie dla takich młodych zawodników jak ja wtedy.
 
Słuchało się tych opowieści starszych kolegów z rozdziawionymi ustami niemalże. Wszystko było nowe, odkrywcze, pasjonujące. Było wiele fajnych momentów. W czasach gdy nie było komórek, internetu, w drodze powrotnej każdy chciał się dowiedzieć jak tam rywale, więc czekało się do 21.05 na Kronikę Sportową w radio. Cisza w autobusie, a tam najpierw piłka nożna, siatkówka, koszykówka, ręczna, wszystko szczegółowo i na koniec króciutko żużel, suchy wynik i po dwóch najlepszych z drużyny.
 
Pół dnia czekania, wiadomości trzy minuty. Ale każdy na to czekał i potrafił trochę ocenić jak to tam wyglądało. Co do mnie. W 1993 roku dużo nie brakło i być może jeździłbym w Częstochowie. To mogła być szansa, tym bardziej, że przede mną były jeszcze 2 sezony juniorskie. Władze krośnieńskiego klubu wtedy się nie zgodziły i musiałem czekać do ostatniego roku startów w gronie juniorów. Wielka Polonia Bydgoszcz z Gollobami, Gustafssonem potrzebowała młodzieżowców.
 
Dla mnie, chłopaka z Krosna, największym sukcesem w życiu, takim który został w sercu, nie był finał Brązowego Kasku z 1992, gdzie byłem trzeci, ale możliwość poznania i wspólnych startów z Tomaszem Gollobem w Bydgoszczy. To było coś wielkiego i z perspektywy małego chłopca z niewielkiego Krosna, nieosiągalnego, a mnie się poszczęściło. Jeździłem z nim w drużynie, jeździliśmy w parze, zdarzało się wygrywać biegi podwójnie – to było przeżycie. Czułem się wtedy, jakbym startował z Maugerem, czy inną legendą torów. Ja, chłopak z południa Polski, który o tak wybitnym zawodniku, wcześniej najwyżej czytał w gazetach. Warto było. Choćby z tego powodu.
 
- No dobrze, ale mając niespełna 25 wiosen, po obiecującym pierwszym i słabszym drugim sezonie w ZKŻ Zielona Góra, zawiesiłeś praktycznie kevlar na kołku.
 
Czasem to były pochopne decyzje, nie do końca przemyślane. Tak to widzę z perspektywy czasu. Ale wtedy pojechałem dobrze może dwa, najwyżej trzy mecze w sezonie. To nie było to na co liczyłem. Miałem wtedy przez trzy lata praktycznie całkowity rozbrat z tym sportem. Do Zielonej pojechałem na kontrakt dwuletni, tam zamieszkaliśmy z żoną i zostaliśmy przez siedem lat.
 
Potem wróciliśmy na wakacje do Krosna. Żona dostała propozycję pracy, tylko dla mnie nic nie było interesującego, a słyszałem już, że niektórzy byli zawodnicy pracują dla obcokrajowców. Namiar do Szwecji dostałem od Jacka Basińskiego, byłego żużlowca GKM. Pracowałem dla rodziny Davidssonów. Team tworzył ojciec i dwóch synów, zawodników. Moja przeprowadzka z Zielonej wyglądała praktycznie tak, że żona z dzieckiem pojechała do Krosna, a ja prosto do Szwecji. Z nimi, pod koniec sezonu, pojechałem na zawody do Anglii.
 
Tam akurat ścigali się towarzysko Polacy. Adam Skórnicki, Krzysiek Stojanowski, Janusz Kołodziej i Jarek Hampel, którego wtedy poznałem. Na spotkaniu u Matta Forda w „Chata Mata” jak żartowaliśmy, Jarek stwierdził, że na kolejny sezon będzie potrzebował mechanika w Anglii. Po dwóch tygodniach ustaliliśmy warunki i zacząłem pracę, choć bardziej dla klubu Ipswich i Magdy Zimny-Louis, niż samego Jarka o ile dobrze pamiętam. Od Magdy z kolei dostałem telefon do Hansa Andersena i u niego spędziłem kilka kolejnych lat. List który dostałem od niego na pożegnanie, świadczy o tym, że była między nami chemia i on też był zadowolony ze współpracy.
 
- Jednak mechanikowanie u różnych zawodników również odpuściłeś.
 
To nie tak. To nie jest praca, którą możesz odbębnić bez uczuć. Ona pochłania cię całego i zabiera cały twój czas. Mnie zmęczyły te wyjazdy. Któregoś roku wróciłem po sezonie i chciałem przytulić syna, który urodził się przed wyjazdem, a on nie wiedział kim jestem. Postanowiłem nie wyjeżdżać i poszukać czegoś na miejscu. Pracowałem w ubezpieczeniach i myślałem o uprawnieniach trenerskich, ściśle instruktorskich.
 
W Rzeszowie mocno drążył temat Maciej Kuciapa i koniec końców wespół z nim, także Andrzejem Surowcem te uprawnienia zdobyłem. To był 2008 rok. Wtedy miałem szczęście, bo razem z uprawnieniami, przyszła propozycja zajęcia się szkółką w Krośnie, a to zawsze było moim marzeniem. Niestety zderzenie z rzeczywistością mocno odbiegało od wyobrażeń. Nie było jak dawniej. Szkółka, tam dwudziestu chłopa, treningi od rana do wieczora. Tu trenowało się sporadycznie, a na wszystko brakowało pieniędzy. Potem trzeba było jakoś połatać ligę i szkolenie zupełnie się rozmyło.
 
Potem był epizod z trenerką pierwszego zespołu. To już były ciężkie czasy dla Krosna. Dla mnie też najtrudniejsze i najcięższe żużlowe doświadczenie. Teraz zdobyłem uprawnienia komisarza toru i czekam na debiut w nowej roli. Znowu przy żużlu.
 
Rozmowę przeprowadził Przemysław Sierakowski z portalu po-bandzie.com.pl. Całość dostępna poniżej.

Czytaj także

Komentarze

Komentarze: 0

Rozwiąż działanie =

Redakcja portalu podkarpacieLIVE nie ponosi jakiejkolwiek odpowiedzialności za treść komentarzy. Każdy użytkownik reprezentuje własne poglądy i opinie biorąc pełną odpowiedzialność za ich publikację.

Czytaj następny news zamknij