2024-09-25 11:08:00

Jakub Bucki: Zawsze staram się być lepszy niż wczoraj

Jakub Bucki przeszedł długą drogę, żeby trafić na salony. Przeczytajcie inspirującą rozmowę z atakującym Asseco Resovii! (fot. Asseco)
Jakub Bucki przeszedł długą drogę, żeby trafić na salony. Przeczytajcie inspirującą rozmowę z atakującym Asseco Resovii! (fot. Asseco)
- Gra dla reprezentacji to największe wyróżnienie, jakie może spotkać sportowca. Na początku miałem nadzieję, że kiedyś zagram z orzełkiem na piersi - mówi Jakub Bucki. 36-latek opowiedział nam jak zaczynał swoją karierę siatkarską, co go motywowało do wyjazdu za granicę i jakie doświadczenia z tego okresu ukształtowały jego osobowość, a także podejście do gry. Atakujący Asseco Resovii to siatkarz, który przeszedł długą drogę, by spełnić swoje marzenia, zdobywając medale w PlusLidze i pokonując liczne przeciwności losu. Zapraszamy do lektury.

Pamiętając początki w Radomiu

- Swoje pierwsze poważne kroki w siatkówce stawiałeś w Radomiu. To był zapewne szczęśliwy czas, ale także trudny pod wieloma względami w klubie. Jak wspominasz tamten okres?

- Zgadza się, zaczynałem w Jadarze Radom, klubie, którego niestety nie ma już na siatkarskiej mapie Polski. Patrząc z perspektywy klubu, to rzeczywiście nie był najłatwiejszy czas, głównie z powodu konfliktu z WKS Czarni Radom, klubem o wieloletniej tradycji. Natomiast z punktu widzenia młodego zawodnika, było to spełnienie moich dziecięcych marzeń. Pochodzę z Przysuchy, małej miejscowości oddalonej o 40 km od Radomia. Kilkanaście lat temu, jeśli ktoś z naszej miejscowości jechał na mecz Czarnych, to było to wielkie wydarzenie. Miałem okazję zobaczyć na własne oczy najlepszych zawodników w Polsce, a wielka siatkówka była na wyciągnięcie ręki.

Pamiętam, jak wszedłem do szatni i kompletnie nie wiedziałem, jak się zachować – czy powiedzieć „dzień dobry”, czy „cześć”. Kiedyś w telewizji pokazywano tylko jeden mecz tygodniowo, w sobotę na TV4, więc otoczka wokół zawodników była zupełnie inna. Byli oni mniej dostępni dla kibiców. Dziś, dzięki mediom społecznościowym, ten dystans jest znacznie mniejszy. Z perspektywy czasu mogę powiedzieć, że spełniłem swoje marzenie, będąc częścią zespołu w PlusLidze, mimo że moja rola była marginalna. Jednak jako młody zawodnik zmarnowałem trzy lata praktycznie bez gry.

Na szczęście regularnie występowałem w zespole drugoligowym, więc te lata nie były zupełnie stracone. Pierwszy kontakt z wielką siatkówką to doświadczenie, którego nie zapomnę. Czas spędzony w Radomiu dał mi zarówno pozytywne, jak i negatywne doświadczenia, z których wyciągnąłem wiele wniosków.

Droga do siatkówki

- Dlaczego zdecydowałeś się zostać siatkarzem i jak to wszystko się zaczęło?

- Jak wspomniałem wcześniej, pochodzę z małego miasteczka, gdzie wszystko się zaczęło. Od zawsze trenowałem wszystko, co było dostępne w Przysusze – lekkoatletykę, piłkę nożną, siatkówkę, a nawet piłkę ręczną – głównie po to, by zabić nudę. To tata zaraził mnie siatkówką. Grał amatorsko, a ja spędzałem z nim mnóstwo czasu na hali. Zawsze, kiedy szedł na trening, ja szedłem z nim. Do tego często graliśmy na trzepakach czy boiskach do siatkówki plażowej. Pamiętam, że kiedy w podstawówce poszedłem na pierwszy „SKS”, mój pierwszy atak zakończył się przysłowiowym „gwoździem”, choć nie zdawałem sobie sprawy, że to coś wyjątkowego. Jednak minę nauczyciela WF-u zapamiętałem na długo – wyrażała zaskoczenie.

Byłem szczupły, ale silny i dobrze skakałem, więc pojechałem na trening do Radomia. Trener zauważył mój potencjał i z jeszcze jednym kolegą zaczęliśmy dojeżdżać trzy razy w tygodniu na treningi do Jadaru Radom. Dzięki wsparciu rodziców mogłem trenować w grupach młodzieżowych. Gdy poszedłem do szkoły średniej, trafiłem do klasy sportowej w Radomiu, gdzie pracował mój pierwszy trener, Pan Arkadiusz Sawiczyński. Tak rozpoczęła się moja poważna przygoda z siatkówką.

Wyjazdy za granicę

- Co skłoniło Cię do wyjazdu za południową granicę?

- Grałem przez dwa sezony w KPS Siedlce w pierwszej lidze, ale moim marzeniem było powrócić do PlusLigi. Doszedłem do wniosku, że jeśli nie zmienię czegoś, to nie osiągnę nic wyżej niż pierwsza liga. W tamtym czasie bardzo zainspirowała mnie historia Wojtka Włodarczyka, który grał za granicą i otrzymał powołanie do kadry od Anastasiego. Pomyślałem sobie: „Czemu nie spróbować?”. Nie miałem zbyt wielu ofert z PlusLigi, ale dzięki pomocy kolegi trafiłem do Slavii Svidnik.

- Trzy lata spędziłeś za granicą. Czy ten okres pomógł Ci zbudować się mentalnie jako zawodnik?

- Te lata były kluczowe dla mojego rozwoju charakteru. Na Słowację jechałem jako ktoś, kto miał ciągnąć drużynę do góry i brać odpowiedzialność za wyniki. To wspaniałe doświadczenie – grać w zagranicznej lidze, gdzie oczekuje się od Ciebie więcej. Musisz być liderem i grać na wysokim poziomie, kiedy drużyna Cię potrzebuje.

- Dwa lata spędziłeś w Kazachstanie, w mało popularnym kierunku wśród polskich siatkarzy. Wyjeżdżając ze Słowacji, wierzyłeś, że wrócisz na „salony siatkówki”, jakim bez wątpienia jest PlusLiga?

- To była prawdziwa szkoła życia. Cel „powrotu na siatkarskie salony” zawsze mi towarzyszył i miałem go z tyłu głowy przez cały czas. Świetny trener, z którym pracowałem na Słowacji, podpisał kontrakt w Kazachstanie i zaproponował mi, bym dołączył do jego zespołu. To był dla mnie jasny sygnał, że coś potrafię i sprawdziłem się w roli zawodnika.

Dwa lata w Kazachstanie były najlepszym sportowym doświadczeniem, jakie mogłem zdobyć. Wrócę tu do poprzedniego pytania – w Azji naprawdę można nauczyć się grać pod presją. Tamtejsze podejście do siatkówki jest znacznie bardziej żywiołowe niż w Polsce. To było najcenniejsze sportowe i życiowe doświadczenie, jakie przeżyłem. Jednym z tych niezapomnianych momentów było zdobycie Pucharu Kazachstanu już w moim pierwszym sezonie.

- Dlaczego to było tak ważne?

- Sezon zaczynał się od Pucharu Kazachstanu, prestiżowego turnieju, ponieważ zwycięzca zapewniał sobie miejsce w Klubowych Mistrzostwach Azji. Turniej rozgrywał się w dwóch grupach po cztery drużyny. Byliśmy dobrze przygotowani, ale inne drużyny również prezentowały wysoki poziom. Pierwszy mecz wygraliśmy z trudem 3:2 – pamiętam, że zdobyłem wtedy 28 punktów, jednak już wtedy włodarze klubu, za pośrednictwem trenera, przekazali nam ostrzeżenie: "Kogo Ty nam tutaj przywiozłeś?". Drugi i trzeci mecz przegraliśmy, kończąc na ostatnim miejscu w grupie.

Na szczęście pozycja w grupie decydowała tylko o rozstawieniu przed kolejną fazą, więc musieliśmy zagrać z liderem drugiej grupy – zespołem, który nie przegrał żadnego meczu, a nawet nie stracił seta. Dzień przed tym spotkaniem trener przekazał nam wiadomość, że rozmawiał z prezesem klubu: jeśli przegramy, możemy się pakować i wracać do domu. Trener zachował spokój i pokazał, że ma „jaja”. Przyszedł do szatni i powiedział: "Panowie, takie jest życie. Przegramy – pakujemy się i wracamy do domu, ale możemy to wygrać. Zrobimy tak, i tak zagramy." Wygraliśmy to spotkanie 3:2, a nasi przeciwnicy byli kompletnie zaskoczeni. Walczyliśmy z nimi na „noże”, ale zwyciężyliśmy. Po takim meczu w półfinale wygraliśmy 3:0, a w finale 3:1. To było niesamowite przeżycie.

- Jakie abstrakcyjne sytuacje przeżyłeś w Azji Środkowej? Przypuszczam, że było ich kilka...

- Najbardziej absurdalne było podróżowanie. Wszędzie jest daleko, więc zaplanowanie podróży nie jest łatwe. Pamiętam dwie sytuacje, które naprawdę utkwiły mi w pamięci. Kiedy graliśmy dobrze i wygrywaliśmy, lataliśmy samolotami, bo to było najwygodniejsze. Jednak gdy zdarzały się porażki, potrafiliśmy jechać pociągiem ponad 1200 km. Taka podróż trwała około 30 godzin. Mieliśmy co prawda wagony sypialne, więc dało się to jakoś przeżyć, ale nasz środkowy, który miał 212 cm wzrostu, po prostu nie mieścił się w pociągowym łóżku. Całą podróż spędził siedząc. Po dotarciu na miejsce był w takim stanie, że przez dwa dni nie wyszedł z pokoju hotelowego.

Druga historia dotyczy wyjazdu na sparingi do Rosji. Podczas przygotowań graliśmy z rosyjską drużyną, bo była najbliżej nas – około 600 km. Kilka dni przed sparingiem okazało się, że jako obcokrajowcy potrzebujemy wiz, aby wjechać do Rosji, a najbliższa ambasada była w Ałmaty, na drugim końcu Kazachstanu. Zamiast na trening, wsiedliśmy więc w taksówkę i jechaliśmy około 400 km do Astany, aby zdążyć na samolot do Ałmaty. Stamtąd powrót do Pawłodaru na szczęście samolotem, a potem jeszcze 8-9 godzin busem do Rosji. Bywały też awarie autobusów w środku niczego, gdzie kierowca sam musiał naprawiać pojazd, aby ruszyć dalej. To było prawdziwe szaleństwo, ale dziś wspominam te sytuacje z uśmiechem.

Powrót do PlusLigi

- Po tych trudnych latach, w 2018 roku trafiłeś do Jastrzębskiego Węgla, drużyny uznanej w siatkarskim świecie, choć w tamtym czasie przeżywającej swoje problemy. Jak wspominasz ten okres swojej kariery?

- To było coś naprawdę wyjątkowego. Gwiazdy światowej siatkówki, najlepsi zawodnicy na świecie, a trenerem był Ferdinando De Giorgi. To było spełnienie marzeń, cel, do którego dążyłem. Marzenie o wielkiej siatkówce, które zawsze miałem w głowie, w końcu się spełniło. To był fantastyczny czas. W pierwszym sezonie zdobyliśmy mój pierwszy medal w PlusLidze, w drugim – pamiętny mecz z Zenitem Kazań, z którego wiele osób najbardziej mnie kojarzy. No i trzeci sezon, w którym po 17 latach Jastrzębski Węgiel zdobył mistrzostwo Polski, a ja miałem w tym swój czynny udział. Niezapomniane chwile, które do dziś wywołują ciarki na moim ciele. 

fot. Plus Liga

Sukcesy i wyzwania

- „Petardy Jakuba Buckiego rozbiły Zenit Kazań” – czy przeszedł Cię dreszcz, kiedy czytałeś takie nagłówki w mediach? Tym bardziej, że Twoja droga do sukcesu nie była usłana różami...

- To było niesamowite przeżycie. Bardzo żałuję, że to był sezon pandemiczny. Po meczach z Kazaniem miałem wrażenie, że mogliśmy wygrać Ligę Mistrzów. Byłem z siebie strasznie dumny (uśmiech), ale warto dodać, że w tamtych chwilach zagraliśmy najbardziej zespołową siatkówkę, jaką tylko można sobie wyobrazić.

- Co charakteryzowało Jastrzębski Węgiel jako drużynę w tamtym momencie? Jakbyś opisał ją jednym słowem?

- Drapieżniki.

- Jaki był moment w Twojej karierze, gdy poczułeś, że możesz być w siatkówce naprawdę dobry?

- Wydaje mi się, że taki moment nadszedł u mnie bardzo późno, dopiero wtedy, gdy odezwało się do mnie Jastrzębie – to był moment „WOW”. Wtedy poczułem, że może rzeczywiście w takiej mocnej lidze, w klubie z czołówki, jest miejsce dla mnie. Docierało do mnie, że mam potencjał i mogę grać na najwyższym poziomie, jednak moja droga nie była prosta, jak czasami bywa.

Robiłem jeden krok w kierunku PlusLigi, potem dwa w lewo, dwa w prawo, jeden do tyłu i znowu malutki do przodu. Czasami czułem, że jestem dobry, ale za chwilę przychodziło zwątpienie, że może siatkówka to jednak zły wybór. Jak grasz dobrze i Twoja drużyna wygrywa, wszystko jest w porządku. Jednak gdy zaczynają się problemy i gorsze momenty, masz ochotę zająć się czymś innym.

Przyszłość i ambicje

- Po bardzo owocnych latach, w których zdobyłeś trzy medale PlusLigi, trafiłeś na Podkarpacie. Czy czułeś od początku przybycia do Rzeszowa, że ten region Polski bardzo żyje siatkówką?

- Po podpisaniu kontraktu w Rzeszowie czułem, że przed mną kolejne duże wyzwanie. Oczekiwania w klubie i środowisku są bardzo duże, co bardzo mnie motywuje. Zresztą, chciałem być w drużynie, gdzie dużo się wymaga od zawodników. W ostatnim sezonie byliśmy o krok od finału, co byłoby piękne, gdyby udało nam się tam awansować. Niestety, zakończyliśmy sezon z dużym niezaspokojonym apetytem.

Rzeszów żyje siatkówką, Resovia to klub z wielkimi tradycjami, podobnie jak żeńska drużyna. Wszyscy tutaj z utęsknieniem czekają na Mistrzostwo Polski. W regionie są dwa zespoły siatkarskie występujące w ekstraklasie, i widać, że zainteresowanie jest bardzo duże. Mam nadzieję, że razem z kobietami z Developers przyniesiemy kibicom mnóstwo radości.

- W ubiegłym sezonie w meczach play-off ustanowiłeś rekord PlusLigi zdobytych punktów bezpośrednio po zagrywce. Dużo czasu poświęcasz temu elementowi gry?

- Tak naprawdę nie poświęcam więcej czasu niż moi koledzy z drużyny. W sezonie nie ma zbyt wiele czasu na indywidualne zajęcia, więc wszyscy trenujemy zgodnie z programem przygotowanym dla całej drużyny. Zagrywka jest takim elementem, nad którym masz całkowitą kontrolę i tylko od Ciebie zależy, czy wykonasz ją dobrze.

Oczywiście cieszę się z takiego wyniku, bo może przez kilka lat moje nazwisko znajdzie się na szczycie jednego z rankingów, a także na świecie niewielu zawodników zdobyło tyle punktów w jednym meczu z zagrywki. W tamtym meczu najważniejsze było zwycięstwo i to, że awansowaliśmy do półfinału PlusLigi; specjalnie nie skupiałem się na tym, ile asów udało mi się zdobyć. Przybliżało nas to do celu i to było najważniejsze.

fot. P.Cibowicz / Asseco Resovia

- Z którym rozgrywającym miałeś najlepsze „flow” na boisku?

- Z większością rozgrywających bardzo dobrze mi się grało. Przez ostatnie lata miałem możliwość współpracy z najlepszymi rozgrywającymi na świecie. Oczywiście, będąc drugim atakującym, ciężko jest znaleźć 100% „flow”. Na treningach więcej czasu spędzam teoretycznie z drugim rozgrywającym, co naturalnie ułatwia zrozumienie się.

Natomiast kiedy na boisku trzeba gasić pożar, wchodzi się do drużyny i jak najszybciej trzeba się odnaleźć. Atakujący to taka pozycja, na której trzeba być elastycznym i liczyć się z tym, że niektóre piłki będą wymagające i nieidealne. Bardzo dobrze grało mi się z Fabianem Drzyzgą, Lukasem Kampą, Łukaszem Kozubem, Emim Tervaportim, ale też wcześniej z Bartoszem Zrajkowskim. Każdy rozgrywający ma nieco inną charakterystykę i z każdym można znaleźć wspólne „flow”.

- Po tym, jak trener reprezentacji Nicola Grbić zrezygnował z usług Fabiana Drzyzgi, można było zauważyć u Fabiana jeszcze większy „luz” w klubie oraz więcej uśmiechu na jego twarzy. Mi się wydaje, że tak...

W sporcie wszystko zależy od wyniku. Kiedy wygrywasz, uśmiechu jest więcej, a gdy przegrywasz – mniej. Możliwe, że Fabianowi grało się łatwiej. Wydaje mi się, że topowi sportowcy, którzy występują zarówno w kadrze, jak i w klubie, potrafią rozdzielić te obowiązki i traktować grę w klubie oraz reprezentacji jako niezależne. Może decyzja trenera Grbicia była swego rodzaju motywacją. Najlepiej byłoby zapytać Fabiana – on będzie wiedział najlepiej (uśmiech)

- W swojej karierze pracowałeś z dużymi ekspertami w rzemiośle siatkarskim, m.in. z Marcelo Mendezem, Ferdinando De Giorgiem oraz Giampaolo Medeim. Który z nich był najmniej dostępny dla drużyny poza treningami?

- Większość trenerów deklaruje, że w razie problemów można do nich śmiało podejść i zapytać, jednak w praktyce nie zawsze tak to działa. Praca trenera nie jest łatwa i jest bardzo czasochłonna, dlatego poza treningami po prostu brakuje im czasu. Kiedy zawodnicy odpoczywają, sztab analizuje przeciwników oraz naszą grę. Na pewno, gdy miałem jakieś problemy, mogłem zapytać i zawsze otrzymywałem jakąś odpowiedź. Nie zawsze jednak była ona wartościowa i pomocna.

fot. P.Cibowicz / Asseco Resovia

Czasami lepiej i przede wszystkim szybciej szukać wsparcia gdzie indziej, adekwatnie do sytuacji. Trener nie musi znać się na wszystkim, a moim zdaniem najważniejsze w drużynie są relacje pomiędzy zawodnikami. Dostępność trenera poza treningami oraz sprawami siatkarsko-organizacyjnymi nie jest kluczowa. Najważniejsze, żeby znał się na siatkówce i dobrze wykonywał swoją pracę.

- Twój trzyletni wyjazd pozwolił ukształtować charakter i mentalność, a także wrócić do PlusLigi, lecz oddalił marzenia związane z reprezentacją Polski. W tym czasie krystalizowało się grono atakujących na kilka lat...

- Gra dla reprezentacji to największe wyróżnienie, jakie może spotkać sportowca. Na początku miałem nadzieję, że kiedyś zagram z orzełkiem na piersi. Dostałem kiedyś powołanie do reprezentacji siatkówki plażowej, niestety przez kontuzję nie zagrałem żadnego oficjalnego meczu ani nawet nie byłem na zgrupowaniu.

Później to marzenie gdzieś się oddaliło, a sam powrót do PlusLigi stał się moim głównym celem. Wszystkie siły rzuciłem na spełnienie tego marzenia. W tamtym momencie sam powrót wydawał mi się mało realny, ale jednak osiągalny. Tak jak mówisz, na pozycji atakującego jest wielu dobrych zawodników w naszym pięknym kraju, a miejsc w kadrze jest tylko dwa, czasami trzy.

- Kibice wymagają szybko dobrych wyników, lecz często zapominają, że wprowadzanie nowych „organizmów” do drużyny nie zawsze jest proste, a na efekty często trzeba poczekać...

- Dziś oczekujemy efektów bardzo szybko, takie mamy czasy. Najwięcej czasu wymaga wprowadzenie do zespołu nowego rozgrywającego, a taka właśnie zmiana zaszła w naszym zespole.

Dużo łatwiej i szybciej buduje się relacje poza boiskiem, natomiast siatkówka potrzebuje więcej czasu, zrozumienia i odpowiedniej liczby powtórzeń. Żeby pokazać cały potencjał, na pewno potrzeba czasu. Do tego dochodzą zmiany na innych pozycjach, gdzie również czas jest niezbędny, aby wszystko działało jak należy.

Rozmawiał toniaasz

Czytaj także

Komentarze

Komentarze: 4

Rozwiąż działanie =

Resoviak 2024-09-25 11:35:54

Ciekawa bardzo historia jednego z nieoczywistych "bohaterow" plusligi

~anonim 2024-09-25 12:05:38

Resovia ma trudne zadanie aby wygrać pluslige bo poziom siatkówki w Polsce jest niesamowity pod każdym względem

~anonim 2024-09-25 14:01:06

Jedna z ciekawsza rozmów o sportowcu

~anonim 2024-09-26 12:51:48

Brawo Buci!

Redakcja portalu podkarpacieLIVE nie ponosi jakiejkolwiek odpowiedzialności za treść komentarzy. Każdy użytkownik reprezentuje własne poglądy i opinie biorąc pełną odpowiedzialność za ich publikację.

Czytaj następny news zamknij